Z pamiętnika #2: Słowacka lekcja pokory
O gazeli, gumie i ocalonych frankfurterkach
Jeśli spodoba Ci się tekst pamiętaj o użyciu przycisków like ❤️ i restack 🔄
30 kwietnia 2023. Dzień drugi mojej rowerowej podróży na Bałkany. Humenné, Słowacja.
Plan na rano był prosty - napchać się hotelowym śniadaniem tak, żeby starczyło na pierwsze 50 kilometrów. Strategia sprawdzona przez pokolenia kolarzy. Zrealizowałem go w zuchwały, ale przyzwoity sposób - na podgrzewaczu zostawiłem jedną frankfurterkę.
Po wymeldowaniu się z hotelu wyruszyłem w drogę, która zawiodła mnie… kilkaset metrów dalej do pasażu handlowego. Zaopatrzyłem się w nim w coś na ząb i na bolącą nogę. Gdy wychodziłem z zakupami przywitał mnie deszcz. „Mamy maj, więc dobrze, że nie śnieg.” - pomyślałem i podjechałem jeszcze na stację benzynową zatankować poranną dawkę kofeiny. Niedługo potem byłem znów w trasie.
Z każdym kilometrem miasto zostawało coraz dalej za plecami. Przemierzając prowincję, na której zdecydowanie się znajdowałem, pomyślałem, że słowacka wieś podobna jest do polskiej, z tą różnicą, że mniej tu bilbordów, ale zdecydowanie więcej Romów.
Spokojnym tempem wgryzałem się w upstrzony rzepakiem krajobraz. Wtedy to Garmin powiadomił mnie o pierwszym z zapisanych w dzisiejszym menu podjazdów. Uznałem, że to doskonała okazja, żeby się zatrzymać i skorzystać ze znajdujących się przy drodze krzaków. Stojąc wśród liści, objąłem wzrokiem okalający świat.. To właśnie wtedy dostrzegłem GO po raz pierwszy. Sunął pod górę z gracją gazeli - na pierwszy rzut oka - lokals, co zdradzał charakterystyczny napis “Slovenský Bryndzový Express”.
Minimalnie speszony, podjąłem daremną próbę ucieczki szybko wskakując na rower. Nie minęła jednak chwila, a ON był już obok. Wycieniowany, ale pełen energicznych ruchów. Na nogach miał przylegające getry, a w oczach iskrę szaleństwa. Nie schodząc z rowerów, wymieniliśmy kilka zdań i swawolnie, szybciej niż by nakazywał rozsądek rozpoczęliśmy podjazd. Obładowany torbami na swoim gravelu - ja, kontra ON - prawdziwy koń w ludzkiej skórze. Czy raczej Rafał Majka kontra Peter Sagan.
Nieświadom swoich czynów, niemo przyjąłem to oczywiste wyzwanie.
Minuty mijały, droga wznosiła się z uporem maniaka, a ja najdłużej jak mogłem udawałem że wszystko jest OK. Choć tak naprawdę nic nie było OK! Oddech przyśpieszył, serce łopotało niczym stary diesel, a pot płynął ze mnie jak z zepsutej rynny.
Wymiękałem, ale DUMA nie pozwoliła mi przyznać że wymiękam!
Pierwszy podjazd zaliczony, a po nim pierwszy zjazd, na którym to ja ze swoimi tarczami byłem królem. To małe zwycięstwo dało mi chwilę oddechu i pozwoliło zregenerować się przed kolejną - tym razem siedmiokilometrową wspinaczką.
Minęła ledwie połowa, uda płonęły, a wykres mojego tętna przypominał wykres Bitcoina podczas poprzedniej hossy, W głowie świtała myśl żeby odpocząć, albo chociaż zwymiotować. „Ja cierpię, ale on też musi cierpieć” - pomyślałem i jeszcze podkręciłem tempo.
I właśnie wtedy, gdy ważyły się dalsze losy zjedzonych na śniadanie frankfurterek, a moje nogi błagały o litość, nadszedł moment zwrotny. ON złapał gumę.
„O nie! Tylko nie to!” - perfidnie skłamałem, po czym wspólnie oddaliśmy się wymianie dętki. Dętki, która uratowała mnie i honor wszystkich polskich kolarzy.
Ta chwila odpoczynku wystarczyła, żebym spokojnie osiągnął szczyt. „Może jedziemy pod tę radiostację?” - spytał Matusz, bo tak ON miał na imię, wskazując na kolejne wzniesienie. Przeklęci Słowacy, nigdy nie odpuszczają. „Niestety nie dam już rady, mam dość ciasny kalendarz, jadę do Kosowa, a potem jeszcze dalej” - usprawiedliwiłem się.
Wymieniliśmy się Stravą, a nasze drogi rozeszły się na najbliższym zjeździe - on wrócił do swoich radiostacji, ja pojechałem w kierunku Koszyc."
Dalsza część dnia nie była już tak ekscytująca. Zobaczyłem Koszyce - miasto tak piękne, że postanowiłem się zatrzymać żeby zjeść obiad. Gapiąc się na Stare Miasto, uzupełniłem poziom kawy i analizowałem poranne wydarzenia. Tego dnia zaliczyłem jeszcze krótki romans z Węgrami, przekroczyłem granicę, przejechałem kawałek wzdłuż niej i wróciłem na Słowację. Tu ceny noclegów były bardziej sexi.
PS. Drogi rowerowy podróżniku! Jeśli wybierasz się na Słowację, mam dla Ciebie życiową radę: Gdy spotkasz lokalnego kolarza, który zaproponuje Ci “małą przejażdżkę pod górkę” - nie wierz w to „małą”, a najlepiej uciekaj! Pamiętaj, że są oni mili, uśmiechnięci, szybcy i piekielnie bezwzględni!
PS2. Ten dzień na Stravie wyglądał tak
Jeśli lubisz moje teksty, to w ramach rewanżu możesz postawić mi kawę klikając poniższy przycisk 👇🏻